Tury w Dolinie Dzikiej.. Dolina Jałowiecka - na skiturach... * Granią Tatr Zachodnich... * Panie, tam huraaagan...

Tury w Dolinie Dzikiej - zjazd spod Baraniej Przełęczy

25.04.2010 r.
Przed 3.00 pobudka, po niecałych 2 h snu. Szybkie śniadanie, 10 kromek do worka, dopakowanie reszty rzeczy do plecaka, potem upychanie wszystkiego do auta i jazda do Arka, do Żernicy.
Po drodze bankomat, ostatecznie start z Żernicy o 4.13.
Jedziemy autem Arka, autostrada, pusto, prędkość miejscami 160 km/h. Do Krakowa jedzie się rewelacyjnie, potem Zakopianka, też pusta, o dziwo. Prędkość nieco mniejsza, ze względu na fotoradary, ale też tniemy jak się patrzy: Myślenice, Nowy Targ, Białka, Jurgów, Podspady, Tatrzańska Kotlina.
W rezultacie na pustym parkingu, w Białej Wodzie Kieżmarskiej jesteśmy przed 6.30.
Czas przejazdu na Słowację - 2 h 17 min.
Rześkie poranne powietrze, śniegi na szczytach gór i my. Parkingowego jeszcze nie ma, więc nie płacimy. Szybki przepak, narty w ręce, podchodzimy 100 m ścieżką i tam dopiero przypinamy narty do plecaków.
Pogoda znakomita: słoneczko, na niebie resztka cirrusów. Ruszamy żółtym szlakiem w górę z poziomu 910 m. W planie jest Barania Przełęcz o wysokości 2390 m n.p.m., a więc do pokonania ponad 1400 m przewyższenia.
Plecaki obciążone nartami, butami narciarskimi, kaskami i innym szpejem nieco ciągną do gruntu, ale jakoś leziemy.
Na bezśnieżnym szlaku pusto. Na twarzy czuć zimne powietrze od Tatr.
Las już jest wczesnowiosenny, bezśnieżny, w poszyciu sucha, ubiegłoroczna trawa, tylko gdzieniegdzie pojawia się świeża zieleń. Ze względu na kiepską zimę, śniegu spodziewamy się dopiero powyżej schroniska.
Przekraczamy pierwszy mostek nad Potokiem Biała Woda Kieżmarska, dalej jest Rzeżuchowa Polana i drugi mostek. Nieco dalej, ku mojemu zdziwieniu, pojawiają się pierwsze zlodowaciałe płaty śniegu na szlaku. W zasadzie to jest żywy lód. Tam gdzie się da omijamy je lasem. Arek idzie z kijami, ja na razie bez.
Na "esach" szlaku, gdzie jest bardziej stromo, stwierdzam, że przydałyby się kije. Przez dłuższą chwilę toczę walkę z wadliwym patentem teleskopowych kijaszków Masters.
Rezultat połowiczny, kijek jakoś się trzyma, ale podczas marszu dolny segment się chowa i w efekcie mam jeden kijek krótki.. taki dla krasnala.
Na wysokości Kieżmarskiej Polany, tam gdzie szlak omija Folwarską Grań i skręca o 90 0 na pd-zach. zalega już ciągła pokrywa śnieżna i od tego miejsca towarzyszy nam do końca.
Nieco dalej las się przerzedza i wychodzimy w obszar kosówkowy. Śnieg na szlaku jest dość twardy, zmrożony.
W końcu, po niemal 3 pełnych, przewodnikowych godzinach marszu docieramy do Schroniska przy Zielonym Stawie (wys. 1551 m n.p.m.).

Przy budynku kilku rozhulanych, pewnie po jakiejś imprezie nocnej Słowaków, rezydentów schroniska.
Rozsiadamy się na ławkach przy schronisku. Pogoda idealna: słońce grzeje coraz mocniej, ale twarz chłodzi delikatny wiaterek.
Jemy, pijemy. Po wyżerce okazuje się, ze nie zostaje mi zbyt dużo do jedzenia na później: jedna "klaps-sznita", baton i mandarynka. Arek też podjadł sporo i również niewiele miał do zabrania w góry.

Obserwujemy naszą trasę podejścia. Najpierw biegnie ona po wschodniej stronie stawu, przy niewielkim nachyleniu nieco w górę, potem nieco bardziej stromo, aż do wylotu rynny pomiędzy skalistym progiem Doliny Dzikiej po lewej, a Czarnym Grzbietem, długą granią ciągnącą się od Czarnego Szczytu, po prawej. Dalej przez szerokie pola śnieżne, aż do wylotu skośnej rynny spod samej Baraniej Przełęczy.
Schemat podejścia i zjazdu
. Decydujemy się na razie na podchodzenie w butach, z nartami przy plecakach ze względu na wąską rynnę, którą mamy przed sobą. Arek zmienia swoje adidaski na buty turowe. Ja zakładam buty zjazdowe, a na nie raki.
Nagle konsternacja, nie mogę dopiąć pasków raków. Okazuje się, że kiedyś pewien dobry człowiek naprawił mi je po tym jak się zniszczyły nity je łączące na skutek uderzania raków o siebie. Dodatkowo je skrócił tak, że mogłem spokojnie zapiąć na buty turystyczne. Teraz okazało się, że nie starczyło już długości na buty narciarskie. No cóż, pozostało mi tylko założyć buty turystyczne i przypiąć do nich raki.
W tym czasie ekipa schroniskowa zaczyna się zbierać do wyjścia. W składzie są głównie roześmiane kobietki i dwóch przewodników stada. Jeden starszy, szpanuje dawną kurtką Horskej Slużby i co chwilę coś gada po węgiersku. A drugi młodszy z dużym brzuchem, też gadający po węgiersku dwa zwroty: Egeszsegedre - czyli na zdrowie, i czechosłowacka komunistyczna partia w wersji węgierskiej.

Młodszy ma nawet narty turowe. Rozkrzyczane towarzystwo w końcu rusza w górę w kierunku Jagnięcego Szczytu. Przy schronisku nareszcie robi się cicho. Chwilami tylko dochodzą pohukiwania gawiedzi spośród kosówek. Na ławkach zostaje młodszy z brzuchem i nartami oraz jakiś turysta, ze schroniska, który akurat się wybiera na dół.

Na szlaku zaczynają się pojawiać pierwsi ludzie podchodzący z dołu; na początku młody człowiek, w sportowym odzieniu biegnący z psem. Przy schronisku wyłącza stoper. Chwilę potem dochodzi kilka następnych osób: dwoje Polaków i Słowacy.

Zerkam w kierunku Baraniej Przełęczy lustrując rozległe pola śnieżne, które zawsze budziły u mnie respekt. Nagle dostrzegam dwa czarne punkciki przesuwające się w prawo i potem w lewo po szerokim zboczu nad rynną. Nie ma wątpliwości, ktoś zjeżdża na nartach. Jednak kanciaste zakręty mówią same za siebie, walka jest cięęęęężka. W końcu obaj narciarze wjeżdżają do rynny, chwilę potem są przy schronisku.
W międzyczasie młody z brzuchem i nartami znika gdzieś za schroniskiem.
Podchodzę do jednego z jeźdźców i zagaduję po słowacku o warunki śnieżne u góry. Facet krzywi się i odpowiada po czesku, że tak paskudnych warunków to nie pamięta - śnieg przepadający, miękki, czasem zmrożony. Mówi, że on sam nie potrafi w takim czymś jeździć. Potem dodaje, że jak wychodzili o świcie z Terinki i zdobywali Baranią Przełęcz, to śnieg był dobry, twardy, ale teraz...? I tu znów się krzywi. Dziękuję mu za informacje. Dopinamy z Arkiem plecaki i ruszamy. Jest godzina 10.45, późno. Niby dzień jest długi, ale robi się coraz cieplej.
Przekraczamy mostek, potem w górę wzdłuż barierek i na druga jego stronę na wydeptana ścieżkę. Śnieg w miarę twardy, na ogół utrzymuje nasz ciężar, choć chwilami wpadamy po kolana.
Nagle... grzmot, potem wielokrotne głuche klapnięcia, gdzieś z przodu, po prawej, od strony Doliny Jastrzębiej. Mój wzrok przykuwa zawieszony, pod jednym z żlebów, biały ogon lawiny.
Chwilę potem znowu masy śniegu pikują pionowo wzdłuż ściany w Jastrzębiej. Idziemy dalej. Po drugiej stronie stawu, pod ścianami Jastrzębiej Turni widzę sylwetkę zmierzającą na turach po polach śnieżnych w kierunku rynny. Chwile później wiem, że to znany spod schroniska młody z brzuchem, Węgro-Słowak.
Zbliżamy się do rynny. U jej wylotu leżą rozsypane grudy śnieżne. Widocznie niedawno zeszła tam lawina. Choć rynna się wydaje bezpieczna, bez nawisów, z prawym ograniczeniem pozbawionym niemal całkowicie śniegu, to jednak budzi mój niepokój. Liczę na to, że są to stare lawiniska sprzed paru dni.
Dochodzimy do wylotu rynny. Odruchowo zerkam co chwilę w górę. Słyszę jak gdzieś tam, daleko z Czarnego Grzbietu schodzi lawina, po czym zapada cisza.
Śnieg pod stopami staje się coraz bardziej miękki. Arek zostaje nieco w tyle. Posuwam się krok za krokiem, wpadam parę razy w głąb, do połowy uda.
Nagle, u góry rynny widzę... niczym wąż, wijący się, bezszelestnie, pędzący biały język śniegu. Krzyczę: "lawina!!!" i rzucam się biegiem w lewo, widzę kątem oka Arka uciekającego w tym samym kierunku. Węgro-Słowak biegnie pod skały z lewej strony. Gnające grudy śniegu szerokim strumieniem wypływają z rynny, mijają nas z sykiem i powoli zastygają. Z góry jeszcze dojeżdżają coraz mniejsze masy śniegu i powoli wszystko zamiera.

Nogi mi się lekko trzęsą, bo taka ilość śniegu w ruchu zawsze robi wrażenie, tym bardziej, że za chwilę mamy iść tą rynną w górę.
Oceniamy co zeszło z góry. Okazuje się, że nie takie to było wielkie, miąższość śniegu pół metra, może nieco więcej. Zabić to by nie zabiło, ale porwać to i owszem.
Węgro-Słowak woła nas, żeby podejść do góry w jego kierunku. "Tuto je bezpečne" - krzyczy. Ruszamy w kierunku skał. Podchodzimy bliżej. On twierdzi, że teraz już nic więcej nie zejdzie, bo ta lawina była już i tak nadprogramowa. Wręcza mi swój aparat i prosi o zrobienie mu zdjęcia na tle rynny. Potem proponuje nam z Arkiem zrobienie zdjęcia. Chwilę później pytam go, czy idzie z nami na przełęcz. On odpowiada enigmatycznie: może tak, może nie. W końcu pytam go czy jest Słowakiem, a on się śmieje: "Slovak, a čo Mad’ar?" (Słowak, a co, może Węgier?), a ja na to: "Počuval som, ked’ ste hovorili po mad’arský pri chate" (Słyszałem jak przy schronisku mówiłeś po węgiersku). A on na to z dumą, że spędzili z kolegą noc z dwiema Węgierkami i dlatego potem rano mówili po węgiersku.
U wylotu rynny, z całym szpejem na sobie W końcu facet przypina narty i widać, że na tym zakończył swoje wyczyny w podchodzeniu, bo zjeżdża do schroniska.

Z Arkiem zaczynamy oceniać jak wygląda rynna, którą prowadzi podejście w kierunku Baraniej Przełęczy. Okazuje się, że zsuw lawinowy przeleciał prawą połową rynny, natomiast lewa była nieruszona przez zjeżdżające śniegi. Poza tym skały po lewej stronie mają wiele załomów, gdzie można się schować przed śniegiem, gdyby zsuw był nieco większy.
Ogólnie rynna nie wygląda źle, ale uważać trzeba.
Ruszamy. Te 80 m podejścia pokonujemy sprawnie i potem wychodzimy w lewo na łagodniejsze zbocze. O ile w rynnie śnieg jest dość twardy i idzie się w miarę wygodnie, o tyle poza rynną zapadam się do połowy uda. Posuwam się teraz mozolnie krok za krokiem, do góry w kierunku skałek, które są na przegięciu terenu za którym pole śnieżne wypłaszcza się jeszcze bardziej. Arek w tym czasie zostaje nieco w tyle. Ja rozważam zmianę obuwia i przypięcie nart turowych z fokami. Ostatecznie forsuję "na butach" przepadający śnieg i dochodzę do skałek.
W międzyczasie widzę jak do wylotu żlebu od schroniska podąża na turach dwóch młodych chłopaków. Przy wylocie zdejmują narty i "z buta" maszerują prawym ograniczeniem rynny, potem zachodem (w lecie zapewne trawiastym) trawersują do rynny.
Poruszają się bardzo szybko i sprawnie, ale o dziwo prawą stroną rynny, czyli tam gdzie mknęły chwilę wcześniej masy śniegu.
Arek w tym czasie, podąża pracowicie moimi śladami lecz w końcu decyduje się przypiąć tury do butów. Nawet na nartach zapada się dość głęboko, bo śnieg staje się coraz bardziej rozmiękły.
Słońce praży bezlitośnie z bezchmurnego nieba. Przede mną rozległe pola śnieżne Doliny Dzikiej. Po lewej w głębi zacieniona Dolina Miedziana, wznosząca się coraz śmielej ku skalistym ścianom szczytów Wideł, Łomnicy i Durnego. Po prawej pięknie oświetlony południowym słońcem Czarny Grzbiet, strząsający co chwilę połacie śniegu ze swoich trawiastych galeryjek.
Te zaś rozpędzając się na zboczach rzucają się w dół ze skalistych żlebów i kominów uderzając hałaśliwie o półki skalne, osiągają ostatecznie zaśnieżone piarżyska, rozsypując się z głuchym dudnieniem. Potem z sykiem stopniowo wyhamowują impet i by w końcu zastygnąć w postaci zbrylonych lawinisk.

W pewnej chwili od strony Czarnego Grzbietu dobiega głośniejszy huk. Patrzę na spadające masy śniegu, chwytam kamerę i podchodzę nieco bliżej krawędzi rynny. Dopiero teraz, stojąc bezpiecznie po drugiej stronie mogę dokładnie prześledzić mechanizm tworzenia się zsuwu lawinowego w rynnie, którą szliśmy. Śnieg spadły z urwistych żlebów, sunie coraz wolniej po piarżyskach w kierunku krawędzi rynny. Część śniegu jednak, dostaje się na jej bardziej strome stoki, zaczyna znów przyspieszać i po pewnym czasie dnem rynny mknie prawdziwa śnieżna rzeka.
Dołem, po prawej stronie rynny, tuż obok pędzącego śniegu, podąża dwóch skiturowców. Potem widząc zbliżające się masy sniegu wychodzą w prawo w kierunku Czarnego Grzbietu i stają na skalnej wyspie, przyglądając się spadającemu śniegowi.
Arek w tym czasie zdążył już dojść do skałek, po chwili rusza dalej w górę po szerokim polu śnieżnym. Pakuję więc kamerę, przypinam narty i podążam za nim. Śnieg jest grząski, przepadający, słabo nośny. Dochodzimy trawersami do kolejnego przegięcia (progu Doliny Dzikiej) na wysokości dwóch skałek wystających z pola śnieżnego. Za nim jest najbardziej płaska, górna część Doliny Dzikiej, tzw. Barania Kotlina, przecięta pojedynczym śladem nart prowadzącym na Baranią Przełęcz.
Na stokach po lewej stronie widać mnóstwo pojedynczych śladów, po malutkich kulach śnieżnych, które spadły z sąsiednich skał i tocząc się po polu śnieżnym zwiększały swoją średnicę, aż do momentu przewrócenia się na bok.
Przy skałkach, na przegięciu robimy krótki popas.
Zjadamy resztki prowiantu i idziemy dalej. Skośna rynna pod samą przełęczą zaczyna się chować w cieniu. Słońce powoli zbliża się do linii skał w okolicach Baranich Rogów. Zbliżamy się wreszcie do wylotu skośnej rynny i wchodzimy w strefę cienia. Tu stok staje się stopniowo coraz bardziej stromy.

Idę pierwszy. Dochodzę do skał z prawej strony rynny, zdejmuję narty i próbuję z buta podejść parę metrów po śladach skiturowców. Zapadam się tylko do kolan, więc rokuje nieźle. Nieco wyżej czekam chwilę na Arka.
Przypinamy narty do plecaków, ja zakładam raki od Arka i powoli idziemy do góry. Prowadzi Arek. Przełęcz już jest widoczna na wyciągnięcie ręki. Jednak po kilkudziesięciu krokach śnieg znów staje się przepadający i to poważnie... Zapadamy się dużo bardziej niż nasi poprzednicy. Posuwamy się wolniutko krok za krokiem. Wychodzenie z każdej dziury kosztuje nas dużo energii.
Patrzymy na zegarek. Pora robi się już późna, przed nami jeszcze zjazd w trudnych warunkach. Tak więc kilkadziesiąt metrów od samej przełęczy zapada decyzja: zakładamy narty i zaczynamy zjazd. Najpierw zjeżdżamy wolno w skos rynny, w prawo. Śnieg na początku zmrożony cieniutką warstwą z wierzchu, miękki i przepadający pod spodem. Narty słuchają niechętnie. Docieramy pod skały po prawej stronie rynny. Tam słońce o tej porze roku nie dociera. Charakter śniegu zmienia się natychmiast – pod nartami mamy teraz przyjemny, nieco osiadły puch. Wykorzystujemy ten moment i zaczynamy zjazd z linii spadku. Na początku jest dość stromo, ale narty łatwo wchodzą w skręt. Nieco niżej stok stopniowo się wypłaszcza, ale znów pojawia zmrożona warstwa na powierzchni. Trzeba pracować mocno góra-dół, momentami nawet przeskakiwać przy skręcie. Jazda w takich warunkach jest dość mecząca. Do tego dochodzi jeszcze plecak, który nie należy do najlżejszych.

Górna część Doliny Dzikiej pogrążona jest już w cieniu, tylko wierzchołki Czarnego Szczytu i Papirusowych Turni rozświetlone przez ostre słońce. Stąd doskonale widoczna jest Papirusowa Drabina, skośny trawers przecinający te formacje, wyprowadzający na Przełęcz Stolarczyka.
Za plecami słoneczna kraina skał i zaśnieżonych żlebów spadających z grani Małego Durnego Szczytu.
Jedziemy teraz szerokim łukiem pod Czarny Szczyt, potem na dół w kierunku plateau, oświetlonego jeszcze przez popołudniowe słońce. Ta część doliny jest najbardziej płaska. Mkniemy tutaj krótkimi skrętami. Śnieg staje się coraz bardziej miękki. W końcu docieramy do strefy słońca. Tu wyciągam kamerę i nagrywam zjazd Arka. Śnieg jest teraz bardzo mokry, miejscami bardzo przepadający. Jazda wymaga koncentracji i dobrego balansu ciałem.

Arek dojeżdża do przegięcia, gdzie mieliśmy popas. Robi skręt, narty giną pod śniegiem. Trzask, jedna narta wypina i zostaje pod śniegiem, on jedzie na drugiej narcie. Zatrzymuje się.
Dojeżdżam do jego narty, zwożę ją do Arka.
Poniżej przegięcia, teren staje się bardziej stromy. Jadę pierwszy. Promienie słońca ślizgają się po stoku. Przy skrętach skruszona nartami wierzchnia warstwa lodu, rozpryskuje się na boki, oświetlona słońcem, pędzi po stoku, mieniąc się tysiącami diamencików. Narty coraz bardziej grzęzną. Trudno jechać krótkimi skrętami.
Przejeżdżamy nieco na prawo, gdzie jest trochę bardziej stromo i śnieg jest nietknięty. Zbliżamy się do skalistego progu Doliny Dzikiej, teraz musimy przejechać trawersem w lewo w kierunku rynny, gdzie sypały się poranne lawiny. Obecnie stoki te są wygaszone i spokojne. Dalej po lewej widać świetnie wylot sąsiedniej Doliny Jastrzębiej, najtrudniej dostępnej Doliny w Tatrach.

Wjeżdżamy do rynny, początkowo śnieg zdaje się być stosunkowo twardy. Niżej jednak trafiamy na zbrylone zwały śniegu.
Lawinisko pokonujemy obskokami. W końcu jesteśmy poniżej rynny. Teraz odbijamy nieco w prawo i po łatwych, szerokich stokach zjeżdżamy mniej więcej na wysokość stawu. Docieramy wreszcie do Schroniska przy Zielonym Stawie. Tam jedna osoba z obsługi krząta się przy śmieciach przed budynkiem. W środku pusto, krzesła oparte na stołach i ktoś myje podłogę na pierwszej sali. Zamawiamy zupę i gulasz. Siadamy do stołu głodni jak wilki, pochłaniamy wszystko w mgnieniu oka, czyli jak to mówią Słowacy: v okamžite.
Wzmocnieni ciepłym posiłkiem wychodzimy przed schronisko. Jeszcze ostatni rzut oka na pogrążone w popołudniowej ciszy góry. Zapinamy narty i ruszamy w dół żółtym szlakiem. Deski niosą rewelacyjnie. Dojeżdżamy do końca strefy śniegu. Przebieramy buty, narty przypinamy do plecaków i dalej maszerujemy na dół "z buta". W miarę szybko docieramy do parkingu przy Drodze Wolności. W sumie od schroniska zajęło nam to 1h 40 min. Przy aucie stajemy o 19.45, zmęczeni, ale opaleni i zadowoleni.
Trasa zjazdu na dolnym odcinku
.




Początek


Copyright © Piotr Budzyna 1999-2018