Tury w Dolinie Dzikiej.. *
Dolina Jałowiecka - na skiturach... *
Granią Tatr Zachodnich... *
Panie, tam huraaagan...
Dolina Jałowiecka - na skiturach, przy blasku gwiazd
Jest mroźny poranek 8 lutego 2005 r. Wjeżdżamy na pusty parking w
Bobrowieckim Wapienniku,
u podnóża Babek, jednego ze skrajnych szczytów słowackich Tatr Zachodnich.
Pogoda rewelacyjna, świeci ostre słońce, niebo od kilku dni bezchmurne, silny mróz, nocami temperatura
spada do -25 st. C. W górach, po ostatnich opadach leży ponad 1,5 m warstwa śniegu, zagrożenie lawinowe
2, niby niedużo, ale uważać trzeba, zwłaszcza na stromych zboczach.
Wypakowujemy z bagażnika plecaki, wyciągamy nasz nowy środek transportu, narty turowe; Grzesiu swoje
nowiutkie, pachnące jeszcze sklepem karwingi: Atomic MX7, ja pożyczone, narty o tradycyjnej konstrukcji,
czyli nietaliowne, tzw. ołówki, pochodzące z lat 80-tych, Hagan CIS Alpin.
Przyklejamy do ślizgów foki, operacja ta dość precyzyjna, więc najlepiej to zrobić gołą ręką. Po kilku
minutach czym prędzej zakładamy rękawice na zgrabiałe dłonie.
Grzegorz z minorową miną, pełen obaw o swoje stopy otarte dzień wcześniej w nowych butach turowych.
Powoli zakłada swoje niebiesko-srebrne Lowy. Poważna mina nie wróży nic dobrego.
- Nie wiem, czy dam radę – rzuca ze smutkiem w głosie.
Po chwili zdejmuje buty, poprawia skarpety i ponownie wsuwa nogi do środka. Robi kilka kroków. Wie, że
nie jest dobrze, ale żal mu zrezygnować.
Grzegorz próbuje jeszcze kilkakrotnie poprawić komfort obolałych stóp, ściągając buty, wygładzając skarpety
i ponownie zakładając buty.
W końcu ok. 9.30 ruszamy na nartach, niebieskim szlakiem, który tutaj prowadzi szeroką drogą. Początkowo
idziemy przez świerkowy zagajnik, potem wychodzimy na rozległą polanę.
Po kilkuset metrach Grzesiu stwierdza, że to nie ma sensu. Zgnieciony i obolały mały palec nie pozostawia
złudzeń. Jeżeli dziś poszedłby dalej, to na pewno byłby to ostatni jego dzień na skiturach w czasie tego
wyjazdu. Gdyby dziś odpuścił, mógłby podleczyć stopy i za klika dni znów spróbować. Podejmuje, więc decyzję
o odwrocie.
Wiem, co się musi dziać w duszy chłopaka. Wyczekany wyjazd na skitury, świetne warunki śniegowe, wymarzona
pogoda, góry w zasięgu ręki i … przykra konieczność rezygnacji.
Decyduję, że dalej pójdę sam. Plan minimum to wejście na Babki, szczyt, gdzie byliśmy wieczorem poprzedniego
dnia, potem zjazd z powrotem do Bobrowickiego Wapiennika. Plan wydaje się prosty w realizacji, bo był po
prostu kalką planu z dnia poprzedniego.
Plan maksimum, to Babki i dalej przejście granią przez Siwy Wierch do Przełęczy Palenica i zjazd Doliną
Jałowiecką do punktu wyjścia. Ten plan z kolei, zdaje się być mało realny w pojedynkę.
>> Mapa trasy
Umawiam się z Grzegorzem, że będę wysyłał regularnie smsy, z kluczowych miejsc grani, czyli tam gdzie na
pewno jest zasięg. Brak smsa ma oznaczać… problemy.
Żegnam się z Grzesiem i dalej idę sam.
Dochodzę do końca polany. Po prawej mijam pensjonat i kilka domków ukrytych wśród smreków. Szeroka droga
kończy się i dalej prowadzi dość strome podejście leśną ścieżką. Na słabo wydeptanej ścieżce widać nasze
wczorajsze ślady nart.
Poruszam się stałym, miarowym tempem. Dookoła panuje niesamowita cisza, u góry, między koronami drzew
przebłyskuje głęboki błękit nieba.
Po kilkuset metrach - pierwsze zmęczenie i pierwsze krople potu na czole. Przychodzi czas na zdjęcie czapki,
kurtki i polara, zostaję w tylko w cienkiej bluzie z długim rękawem.
Dochodzę teraz do szerokiej leśnej drogi, gdzie mój niebieski szlak łączy się z zielonym.
Droga pnie się łagodnie do góry trawersując zbocza Sokoła, niewysokiego szczytu górującego nad Doliną Jałowiecką.
Pierwszy krótki postój robię przy punkcie widokowym nad starym kamieniołomem. Stąd roztacza się piękny widok na
zaśnieżone równiny Liptowa i piętrzące się za nimi Niżnie Tatry. Po lewej, między gałęziami drzew lśni w słońcu
biała kopa Trnaca.
Ruszam dalej. Po ponad godzinie od wyjścia z parkingu i pokonaniu prawie 500 m różnicy poziomów docieram do
Rozwidlenia pod Babkami (Razcestie pod Babkami, 1243 m). Tutaj opuszczam wygodną drogę i niebieski
szlak. Teraz podążam zielonym szlakiem, prowadzącym już wprost na szczyt Babek.
Po kilkunastu minutach wychodzę z lasu na otwarty teren. Podchodzę jeszcze kawałek i przed oczami ukazuje mi
się bajkowa górska kraina. Na pierwszym planie, nieco poniżej rozległa, pokryta pojedynczymi świerkami Polana
Czerwieniec, za nią imponująca grań główna Tatr Zachodnich z Wielkim Salatynem, Pachołem i Banówką na czele.
Ich białe, porzeźbione głębokimi żlebami i oświetlone ostrym słońcem sylwetki, kontrastują z ciemnym granatem nieba.
Idę teraz po bardziej stromym zboczu w kierunku grani Babek, przecinając porzeczne zaspy ukształtowane różnorodnie przez wiatr.
Zaczyna coraz mocniej wiać. Dwudziestostopniowy mróz i wiatr nie pozostawia wątpliwości. Wyciągam z plecaka polar
i czapkę, wyżej także kurtkę. Przed dotarciem na grań Babek dmucha już naprawdę zdrowo. Moje cienkie rękawiczki
lądują w plecaku, ich miejsce zajmują grube rękawice narciarskie.
Osiągam grań Babek, wieje silny zachodni wiatr. Nieco słabszy niż ten, z poprzedniego dnia, kiedy to mieliśmy
problem, żeby ustać, jego prędkość oceniałem na jakieś 30 m/s. Jednak i ten wicher porywa drobiny śniegu z ziemi
i siecze niemiłosiernie po twarzy. W takich warunkach można sobie szybko odmrozić policzki i nos. Wygrzebuje
więc z plecaka kolejne akcesoria: kominiarkę i gogle, zakładam kaptur.
Po ok. półtorej godzinie od wyjścia z parkingu docieram na wierzchołek
Babek, 1566 m.
Widoki we wszystkich kierunkach rewelacyjne. Na zachodzie widać Pasmo Choczańskie z zalesionym Prosiecznem
i białą kopułą Wielkiego Chocza, na którym byliśmy przed 3 dniami. Za nimi na horyzoncie Mała Fatra z Wielkim
Krywaniem, Stohem i Wielkim Rozsudźcem. Na północy grań, którą miałem podążać przy planie maksimum:
Wielka Kopa, Bania i Ostra. Dalej na wschód widoczna jest wspomniana wcześniej grań główna Tatr.
Zapada decyzja: idę dalej, spróbuję dotrzeć przynajmniej do Ostrej. Zdejmuję ze ślizgów foki, zapinam narty
i rozpoczynam zjazd w kierunku przełęczy
Hrtany (zwana też Babkową Przehybą). Początkowo jadę ostrożnie,
granią, zostawiam po lewej skałki i dalej po łagodnym zboczu wprost na przełęcz. Zajmuje mi to 2, może 3 minuty.
Spoglądam za siebie. W słońcu lśni stok Babek, przecięty śladami nart. Wyżej widać mijaną wcześniej grupę skałek,
które ponoć przypominają trzy kobiety w strojach ludowych. Od nich wziął nazwę wyżej położony wierzchołek Babek.

Zakładam znowu na ślizgi foki, bo zaczyna się podejście na kolejny szczyt w grani. Idę po dziewiczym śniegu,
ponieważ na grani nie ma żadnych śladów. Stok szeroki, początkowo łagodnie nachylony, dopiero potem robi się
bardziej stromo. Wyżej lawiruję między pojedynczymi gałęziami kosodrzewiny, wystającymi ponad grubą warstwę śniegu.
Nagle u góry pojawia się narciarz. Chwilę później zatrzymuje się koło mnie. Okazuje się, że to Czech, który właśnie
zjechał z Ostrej jedzie dalej w kierunku Babek. Twierdzi, że warunki na stokach Ostrej są trudne do zjazdu,
bo jest bardzo twardo. Radzi mi, żebym podchodził po jego śladach.
Dziękuję mu za informacje i ruszam dalej w kierunku szczytu.
Niedługo potem (od przełęczy jakieś 20-min.), staję na wierzchołku o nazwie… no właśnie...
I tu powstaje problem. Ta część słowackich Tatr Zachodnich ma w polskiej literaturze wyjątkowo niespójny
system nazw. Np. szczyt na który właśnie wszedłem Słowacy nazywają Kopa. Witold Henryk Paryski, autor
Wielkiej Encyklopedii Tatrzańskiej oraz cyklu przewodników wspinaczkowych po Tatrach określa go jako Mała
Kopa. Dla innego autora przewodników, Tadeusza Szczerby ten szczyt to: Wielka Kopa, a dla Józefa Nyki po
prostu
Kopa.

Z tego właśnie wierzchołka o trzech nazwach widać już ostatni w mojej grani szczyt, Siwy Wierch. Kiedy
przyglądam się jego sylwetce, dostrzegam jakiś czarny punkcik sunący trawersem przez wschodnie zbocza.
Niewątpliwie był to narciarz jadący w moim kierunku. Ucieszyło mnie to bardzo, ponieważ to właśnie Siwy Wierch
budził we mnie najwięcej obaw w przypadku planu maksimum.
Jeszcze chwilę odpoczywam na wierzchołku, zjadam batona, uzupełniam płyny, ponownie zdejmuję foki
z nart i zaczynam zjazd.
Śnieg trudny, miejscami miękki puch, gdzie indziej przewiany, porzeźbiony rzędami kanciastych zasp.
Przewiany śnieg tworzy się podczas silnych lub długotrwałych wiatrów, kiedy to porwane płatki śniegu
tocząc się po powierzchni rozbijają się na maleńkie drobinki. Te osadzając się na powierzchni śniegu mają
zdolność do ścisłego wzajemnego przylegania, tworząc w rezultacie twardą skorupę. Zasadniczo im dłużej
wieje, tym grubsza skorupa.
Poza tym śnieg przewiany, często jest przepadający, czyli kruszący się pod ciężarem człowieka.
W takim właśnie śniegu zjeżdżam, wśród pojedynczych smreczków i gałęzi kosodrzewiny, ledwo trzymając równowagę.
Chwilę później osiągam przełęcz
Przedwrocie (Przełęcza za Kopami, słow. Preduvratie, 1585 m),
gdzie odchodzi w prawo niebieski szlak na Polanę Czerwieniec.
Teraz rozpoczyna się długie podejście na Ostrą.

Szczyt ten stanowi niemal regularną piramidę z trzema graniami spotykającymi się na wierzchołku.
Po drodze mijam wyrastający z jej południowej grani mało wybitny szczycik o nazwie, Wielka Kopa lub Banie,
zależnie od autora przewodnika. Nieco wyżej spotykam dwóch Słowaków, z których jednego widziałem jak
trawersował zbocza Siwego Wierchu. Polecają mi do podejścia swoje ślady na wschodnim zboczu Ostrej.
Jednak nie zamierzam ryzykować podejścia po stromym, oblodzonym stoku na starych fokach, którym pod
butem brakuje włosków. Idę w górę po nieco bardziej łagodnym południowo-zachodnim zboczu Ostrej.
Poruszam się krótkim trawersami, dochodząc co jakiś czas do południowej grani za którą zieje stromizna
wschodniego zbocza. Kilka razy narty ześlizgują się w dół, bo foki przestają już trzymać na twardym,
przewianym śniegu. Staję wtedy rozkraczony na stoku i wbijając mocno kije próbuję odzyskać kontrolę nad
nartami. Kiedy po raz kolejny jedna z nart zsuwa się w dół i staję przed groźbą ześlizgnięcia się z tego
stoku na brzuchu do samego podnóża, zaczynam żałować, ze na przełęczy nie założyłem raków i nie
podchodziłem "na butach". Tu wysoko na zboczu zmiana nart na buty jest nieco karkołomna, bo jest bardzo stromo.
W końcu decyduję się spróbować podchodzić polecanym przez Słowaków wschodnim zboczem. Jest ono bardziej strome,
ale równomiernie nachylone. Liczę, że mimo wszystko tam będzie łatwiej. Rzeczywistość jednak szybko to weryfikuje.
Przekraczam krawędź góry i staję na twardym, prawie zlodowaciałym śniegu. Narty ledwo trzymają się na krawędziach.
Pode mną jakieś 300 m twardej stromizny. Każdy ruch powoduje obsuwanie się nart. Decyduję się zawrócić..
Gdybym miał teraz moje narty zjazdowe, to bez problemu bym zrobił kilka krótkich skrętów i przejechałbym przez
krawędź na poprzednie zbocze. Jednak na nartach z luźna piętką, ze starymi Silvrettami 303, manewr ten jest niemożliwy.
Pozostaje mi przełożyć narty o 180 st., stojąc twarzą w dół stoku. Chwila koncentracji, kilka ruchów
i wracam na pd-zach zbocze.
Podchodzę dalej krótkimi trawersami. W końcu w okolicach szczytowych zbocze zaczyna się wypłaszczać.
Wkrótce staję na wierzchołku
Ostrej (1764 m). Przepiękne widoki, wynagradzają trudy podejścia.

Grań w kierunku Siwego Wierchu i Przełęczy Palenica wydaje się łatwa i zachęcała do dalszej jazdy.
Nie zabawiam długo na szczycie, bo jest już 15.20.
Wysyłam tylko do Grzesia sms, że idę dalej. Zakładam narty i zaczynam zjazd wzdłuż północno-wschodniej
krawędzi „piramidy”. Śnieg wyjątkowo nieprzyjazny, o zmiennej strukturze, pokryty lodowymi kalafiorami.
Przy skrętach narty rozjeżdżają się na wszystkie strony, trudno utrzymać równowagę. W końcu stwierdzam,
że ten śnieg nie nadaje się do żadnej działalności narciarskiej. Przejeżdżam przez „krawędź” i znowu
ląduję na stromym wschodnim zboczu Ostrej. Tym razem wiązania mam ustawione w pozycję zjazd, więc czuję
się pewnie. Zjeżdżam długimi skrętami i szybko docieram na przełęcz pod
Małą Ostrą (Niżnia Przehyba, 1703 m). Dalej
trawersuję jej zachodnie zbocza w kierunku kolejnej przełęczy Siwej Przehyby. Leży on u stóp Siwego Wierchu,
który stąd wygląda majestatycznie w promieniach zachodzącego słońca. Nad łagodnymi śnieżnymi zboczami
piętrzy się najeżona skałami grań. O ile wejście na nartach na szczyt od południa nie przedstawia żadnego
problemu o tyle zjazd po skalistym północnym zboczu nie jest w tych warunkach rozsądny.
Decyduję się na przetrawersowenie jego wschodnich stoków w kierunku Przełęczy Palenica, po śladach Słowaków.
Podchodzę nieco powyżej
Siwej Przehyby (Wyżniej Przehyby, 1651 m), gdzie do grani dochodzą ślady Słowaków.

Wchodzę na zbocze, początkowo ślady nart są głębokie i wyraźne.. Nieco dalej stok pokryty jest już twardą
szrenią, gdzie śladów nart prawie nie widać. Idę powoli krok za krokiem... Nagle dolna narta obsuwa w dół,
wbijam szybko kije i wspieram się na nich. Pode mną dość stromy i długi, kilkusetmetrowy stok kończący się,
gdzieś tam w Dolinie Bobrowieckiej. Powoli wracam na poprzedni tor marszu, jednak krawędzie są ciągle na
granicy poślizgu. Próbuję się wycofać, do miejsca, gdzie ślady były bardziej wyraźne.. Jednak narty uzbrojone
w foki niechętnie przesuwają się do tyłu. Próbuję więc wykroić krawędziami małą półeczkę, gdzie będzie się
wygodniej stało. Po chwili stoję już stabilnie i mogę kontynuować marsz. Gdzieś w połowie stoku docieram
do sterczących spod śniegu gałązek kosówki. Tutaj twarda pokrywa jest cieńsza i pęka pod moim ciężarem
i zapadam się w znajdującą się pod spodem miękką warstwę śniegu. Pokruszone płyty szreni zaczynają zjeżdżać
z szumem w dół zbocza.
Dalej wchodzę na stok o największym, jak do tej pory nachyleniu. Ten odcinek wymaga szczególnej ostrożności.
Ale zaraz za nim jest jeszcze gorzej; docieram do najbardziej oblodzonego fragmentu. Widzę, po śladach,
że nawet zjeżdżający Słowacy mieli tutaj problemy. Ich nieregularny i obsuwający się miejscami tor świadczył,
że walka była ostra.
Nie ryzykuję dalszego marszu, zdejmuję plecak. Stawiam go z boku i opieram o nogi, żeby nie zjechał na dół.
O założeniu raków na tak stromym i twardym stoku raczej nie ma mowy.
Odpinam więc czekan. Wcześniej nie sądziłem, że mi się w ogóle przyda. Zarzucam plecak na grzbiet i ruszam
ostrożnie przed siebie. Przesuwam powoli narty, dodatkowo asekurując z lewej strony czekanem. Krawędzie nadal
ześlizgują się co jakiś czas w dół, jednak czekan daje pewne oparcie. Żałuję, że nie mam przy nartach harszli,
one dałyby mi większe bezpieczeństwo w takich warunkach.
Wreszcie dochodzę do pierwszych kosówek, stok staje się bardziej łagodny. I końcu docieram do długiej i niezbyt
stromej grani Holań biegnącej spod Siwego Wierchu do samej Przełęczy Palenica. Zdejmuje narty, potem odklejam
foki od ślizgów i rozpoczynam zjazd. Przecinam poprzeczne, ostre fale zasp, utwardzonych wiatrem, sunę
między krzakami kosodrzewiny i miniaturowymi, obklejonymi śniegiem świerkami.

Jeszcze przed przełęczą zatrzymuję się. Na zachodzie słońce dotyka już horyzontu, ciemny masyw Siwego Wierchu
stoi w milczeniu oczekując nadejścia nocy. Dalej na lewo, na tle delikatnego błękitu nieba, śnieżne wierzchołki
Pachoła i Wielkiego Łyśca pomalowane pastelowymi promieniami zachodzącego słońca.
W dole pogrążająca się w zmroku Dolina Jałowiecka i jej górne piętro, Dolina Borbowiecka. I to właśnie tam,
za chwilę miałem rozpocząć swój długi zjazd...
Jadę teraz dalej granią Holań i wkrótce staję na
Przełęczy Palenica (1573 m).. Jest godzina 17.30. Na zachodzie,
po jasnej tarczy słońca pozostała już tylko jasna łuna.
Zdejmuję moje przyciemnianie gogle, które nie przydadzą mi się w nocy, zakładam na głowę czołówkę diodową,
wysyłam do Grzegorza sms, że zaczynam zjazd w
Dolinę Bobrowiecką. Jeszcze pchnięcie kijami
i ruszam w nieznane...

Przede mną jakieś 3 – 4 h jazdy, może więcej.. Nigdy wcześniej w tej dolinie nie byłem, znam ją tylko
z dokładnie przestudiowanej mapy. Nie wiem jakie będą warunki śniegowe. Dolina z całą pewnością zasypana śniegiem,
prawdopodobnie „nieskażona” ludzką stopą. A więc czeka mnie kilka godzin walki bez szlaku, jakiejkolwiek ścieżki,
czy znaków, po ciemku, bez zasięgu komórki i w dodatku samemu.
Początkowo zjeżdżam trawersem w lewo, tak jak biegnie letni szlak, w kierunku dna doliny. Po kilkuset metrach
skręcam szerokim łukiem w prawo i dalej jadę po prawej strony od osi doliny w kierunku jej wylotu, tak jak
wg mapy miał prowadzić żółty szlak.
Śnieg – marzenie. Delikatny, głęboki puch. Siadam lekko na tyły nart. Czubki wychodzą ponad śnieg. Sunę
bezszelestnie krótkimi skrętami, wśród kęp małych świerczków, pokrytych poduchami śniegu, omijając krzaki kosówki.
Czołówka na razie wygaszona, bo nie jest jeszcze całkiem ciemno.
Dolina jest w łagodnie nachylona, dzięki temu mam stałą prędkość jazdy. Jak na razie wszystko idzie jak po maśle.
Nad głową zapalają się pierwsze gwiazdy.
W pewnej chwili dostrzegam z prawej strony, biegnący prosto w dół od grani Holań pojedynczy ślad narciarski.
Ślad na mojej wysokości zakręca w prawo i dalej biegnie tym samym torem, którym jadę. Robi mi się raźniej, bo mam
teraz jakiś punkt odniesienia i jest duża szansa, że mój poprzednik jechał tak jak ja do wylotu Doliny Jałowieckiej.
Stopniowo robi się ciemno, zapalam czołówkę i jadę cięgle po śladach które ktoś założył przede mną. Przecinam
malownicze polanki z niewielkim smreczkami, zasypanymi do połowy śniegiem. Dalej mijam rząd świerczków przystrojonych
śnieżną szatą, przypominający szereg mnichów w białych habitach. Światło czołówki oświetla drogę białym światłem
na jakieś 30 m i pod względem widoczności czuje się bardzo komfortowo.
Niżej trafiam na kilka płaskich polan, gdzie muszę iść, ale potem znowu płynę bezdźwięcznie w głębokim puchu. Śnieg
skrzy się w świetle czołówki tysiącem diamencików. Czasem opuszczam ślad, żeby poskręcać w dziewiczym puchu.
Na ciemnym niebie kontury gór są już ledwo widoczne. Przede mną, na niebie, nad granią Trnaca migocze Orion z
charakterystycznym pasem.
W końcu wjeżdżam między wielkie drzewa regla górnego. Wszystko pokryte grubą, puchatą śnieżną pierzyną.
Gdzieś, mniej więcej pod Siwym Wierchem, trafiam na potężne, zwalone drzewo, leżące w poprzek mojego toru jazdy.
Trudno jest je ominąć, bo wszędzie dookoła są gęste gałęzie świerków i głębokie kopy śniegu.
Próbuję tak jak mój poprzednik przejść pod zawieszonym u góry pniem. Odpinam narty. Przeciskam się z nartami
w ręce między grubymi pionowymi gałęziami, które jak są drągi wbite w śnieg. Zaczepiam czekanem, plecakiem,
ale w końcu staję po drugiej stronie. Tutaj niespodzianka, przede mną jest kolejne, jeszcze potężniejsze drzewo.
Pień zawieszony poziomo gdzieś wysoko nad śniegiem, a gałęzie tak gęste, że nie da się między nimi przejść.
Skoro nie można dołem, to trzeba górą. Przerzucam narty i kije na drugą stronę. Zaczynam się wspinać po gałęziach
do góry, choć kiedy się to robi w butach narciarskich, z dużym plecakiem to lepiej nazwać to gramoleniem. W końcu
staję na zwalonym pniu drzewa. W świetle czołówki wirują kłęby pary ze zdyszanych płuc. W dole po drugiej stronie
stoją wbite ukośnie moje narty. Skaczę i ląduję miękko koło nich, zapadając się w aksamitny puch aż po pas.
Teraz toczę walkę z zapinaniem wiązań. Nie jest to łatwe, bo narty leżą na powierzchni śniegu na wysokości mojego
pasa. Po chwili jednak, stoję pewnie na nartach, biorę w ręce kijki i ruszam dalej.
Mijam kolejne polanki, potem wjeżdżam w gęsty zaśnieżony las. Drzewa oświetlone snopem światła z czołówki wyglądają
naprawdę bajkowo. Co jakiś czas mijam pozostawione na śniegu ślady dzikich zwierząt. Najpierw tropy prawdopodobnie
wilka, no bo skąd by się tu wziął pies, nieco niżej ślady dużego kota, najpewniej rysia.
Ślady nart wyprowadzają mnie na kolejną polankę, przecinają poprzeczne zagłębienie w śniegu, prawdopodobnie płynący
pod grubą warstwą śniegu potok spod Ostrej. Wjeżdżam wolno do zagłębienia, ale na samym dnie czuby nart grzęzną
w śniegu. Ustawiam narty bokiem i zaczynam powoli wychodzić. Zapadam się w puszystym śniegu po kolana.
Nagle śnieg pode mną załamuje się i zawisam, leżąc na boku nad półtorametrowej głębokości jamą. Próbuję wstać,
ale miękki śnieg zapada się nie dając żadnego oparcia. Brzegi jamy, też się osypują. Czuję, że za chwilę spadnę
na jej dno. Gdybym odpiął narty to z pewnością zapadłbym się jeszcze bardziej. Zaczynam więc się czołgać na boku
przerzucając do przodu raz narty, raz tułów. Para z rozgrzanego ciała kłębił się w świetle czołówki. W końcu próbuję
wbić kije, żeby wstać, ale zapadają się po samą rączkę. Ostatecznie po paru próbach silnym szarpnięciem udaje mi
się wrzucić ciało nad narty i wstaję.
Chwilę potem ruszam dalej po śladzie. Nieco niżej dolina zaczyna skręcać nieco w lewo, na pd-wsch. Teraz widzę dokładnie
przed sobą gwiazdozbiór Oriona zawieszony nad granią Trnaca. Po lewej stronie słychać już szemrzący wśród śniegów
Potok z Polany, płynący dnem Doliny Bobrowieckiej. Jadę teraz płynnie ze stałą szybkością, parę razy opuszczam ślad,
żeby zrobić skręty w świeżym puchu. Dalej robi się bardziej stromo, szybkość zjazdu wzrasta, kilka razy schylam się
pod ośnieżonymi gałęziami. Chwilę potem, na całkiem dużej prędkości wchodzę, w ostry łuk w prawo, a za nim widzę.... mostek.
Jest to naprawdę wąska, może pół metrowej szerokości kładka, bez barierek, pokryta grubą, chyba też półmetrową warstwą śniegu.
Dwa metry poniżej, między głazami z wielkimi czapami śniegu płynie potok.
Próbuje trafić dokładnie w środek kładki. Wiem, że nie mogę "spudłować", bo inaczej wyląduję w wodzie. Zwężam prowadzenie
nart i wjeżdżam na mostek...

Na szczęście przejeżdżam bez problemu. Dalej mijam, z prawej wiatę, z grubą warstwą śniegu na dachu. Jest to miejsce,
gdzie się spotykają Dolina Bobrowiecka, którą zjeżdżałem, z Doliną Parzychwost i dalej tworzą
Dolinę Jałowiecką.
Przez moment mam zamiar zatrzymać się przy wiacie, żeby coś zjeść i napić się, ale ostatecznie stwierdzam, że mam przed
sobą jeszcze kawał drogi i szkoda czasu. Teraz zjazd prowadzi nieco bardziej płaskim terenem, na prawym brzegu Potoku
Jałowieckiego, który mimo potężnych mrozów nadal płynie. Chwilami muszę nawet podchodzić kilka metrów. Ale potem znowu
mogę się napawać długim zjazdem. Czasem ślady prowadzą nad sam potok i wtedy w świetle czołówki widzę głazy przystrojone
wielkimi czapami śniegu o różnych kształtach. Taka nocna sceneria wraz z rozgwieżdżonym niebem nad głową jest iście baśniowa.
Obiecuję sobie, że wrócę tutaj w dzień i zrobię kilka fotek.

Jakieś 400 m za wiatą szlak prowadzi nieco dłuższym podejściem. Jest trochę skałek i Mnichowy Potok rozdzielający
się na kilka nitek. Pokonywanie tego na nartach jest trochę uciążliwe, więc je odpinam i idę pieszo. Z nartami
w rękach przekraczam wszystkie przeszkody i staję w miejscu skąd mogę dalej zjeżdżać.
Kładę narty, otrzepuję prawego buta ze śniegu i lodu i próbuję go zapiąć w wiązanie. I tu zdziwienie... But wydaje się być
za duży. Wyciągam go więc z wiązania i teraz dokładniej oczyszczam z bryłek lodu uderzając o drugi but. Próbuję
po raz drugi wpiąć się w narty. Jednak bezskutecznie… But nadal jakby za duży, albo wiązania za małe.
Może te cholery się skurczyły na mrozie, albo ktoś mi je podmienił kiedy szedłem do góry.
Walczę dalej z wiązaniami i butami, próbuje różnych rozwiązań: oczyszczam buty o pień drzewa, zaprzęgam
do pracy kijki, zamieniam narty, staram się wpiąć lewego buta. Wszystko na nic. But jest za duży i koniec.
Potem zdejmuję rękawiczki i próbuję, przestawić tył wiązania, ale bez narzędzi to jest nie możliwe. Poza tym
przy takim mrozie palce „przyklejają” się do metalu.
Przede mną zaczyna się kreślić perspektywa marszu do wylotu doliny na piechotę. Robię próbnie kilka kroków.
Natychmiast zapadam się w śniegu do połowy uda. Wiem, że poruszając się bez nart dotrę do końca doliny
późną nocą. Ale nie to mnie najbardziej przeraża, tylko to, że nie mając zasięgu w komórce nie mogę
powiadomić Grzesia. Cała sytuacja wydaje się być tyle samo dziwna, co mało komfortowa. W końcu nieco
zrezygnowany otrzepuję jeszcze raz buty, tym razem pedantycznie dokładnie. Stukam, pukam parę dobrych minut.
Trochę bez wiary wkładam buta do wiązania i z ogromnym wysiłkiem udaje mi się zapiąć tył wiązania.
Nie zacisnęło się ono tak pewnie jak zawsze, ale narta się jakoś trzyma. Kamień mi spadł z serca,
bo odzyskałem właśnie mój środek transportu, jedyny skuteczny w tych warunkach. Wiem, że w najgorszym
przypadku na jednej narcie jakoś dojadę.
Teraz próbuję zapiąć drugiego buta i też z powodzeniem. Cieszę się teraz jak dziecko, bo za chwilę
ruszę w dalszą drogę.
Ciągle jednak intryguje mnie co się tam właściwie stało? Jedynym rozsądnym wyjaśnieniem dla mnie jest
to, że po przejściu Mnichowego Potoku, woda na podeszwie butów błyskawicznie zamarzła. I mimo otrzepywania
zostały jakieś resztki, co podniosło nieco but w wiązaniu, przez co nie dało się go zapiąć. W nartach
zjazdowych, przez całe lata taka sytuacja mi się jeszcze nie zdarzyła.

Przez pierwszych kilkaset metrów zjazdu prawie nie oddycham, bo nie mam pewności, czy wiązania mi
się zaraz nie wypną. Ale tym razem się nic nie dzieje. Sunę tylko długim zjazdem, po którym jest dość
długie podejście. Tym razem pokonuję je bez odpinania nart.
Obniżający się kontur grani Trnaca na tle nieba, po lewej, zwiastuje bliskość wylotu doliny.
Kolejny, najdłuższy zjazd okazuje się ostatnim. Przecinam jeszcze na nartach płaską polanę i docieram
do drogowskazu u wylotu Doliny Jałowieckiej. Jest godzina 19.50. Tak więc, mimo kilku przygód pokonanie
całej doliny zajęło mi mniej czasu niż zakładałem.
Do parkingu w Bobrowieckim Wapienniku pozostaje mi jakieś 600 m. Tam czekając na Grzesia mogę napatrzeć
się na kryształowe niebo usiane tysiącami gwiazd, z dala od miejskich świateł.
Początek